piątek, 25 października 2013

UWAGA

Miło mi znów gościć Cię na moim blogu, ale z przykrością muszę zawiadomić Cię, że następny wpis pojawi się w nieco później. Jestem aktualnie w trakcie przygotowywania dla Ciebie obszernego, kilkuczęściowego artykułu o Chorwacji. Jak zapewne się domyślasz dotychczasowe wpisy nie zostały stworzone na podstawie tego, co widziałam ja, a jedynie tego, co gdzieś na globie istnieje i jest warte przedstawienia szerszemu ogółowi. Kilka dni temu postanowiłam stworzyć opis oparty na moich własnych doświadczeniach, a mianowicie na mojej osobistej wizycie w Chorwacji. Co więcej, przewiduję coraz więcej tego typu wpisów, gdyż wreszcie otrzymałam od losu możliwość realnych podróży. Niemniej jednak oba typy będą ze sobą przeplatane.
Liczę na Twoją cierpliwość i obiecuję fascynującą podróż w tropiki Europy.
Pozdrawiam gorąco.

sobota, 19 października 2013

Tajemnica białej Rugii

Rugia. Największa niemiecka wyspa.

Prawie jak w domu

Morze Bałtyckie zwykliśmy traktować jako morze "nasze" - swojskie, polskie, znajome. Pytając rodaków o jego walory krajobrazowe często usłyszymy w odpowiedzi, że jest ono po prostu najlepsze, najpiękniejsze. Wśród respondentów znajdzie się też pewna grupa, która stwierdzi, że to jakaś fatalna pomyłka, a oni sami powierzają swoje wotum zaufania wybrzeżom południowym. Jakby nie było - każdy z nich polskie wybrzeże Bałtyku odwiedził choć raz i doskonale wie, że może się tam poczuć swobodnie i bezpiecznie. "Nasze" morze ma jednak pewien mankament - nie do końca jest nasze. Jego wody zaznaczają nie tylko brzegi Polski, ale również Finlandii, Szwecji, Łotwy czy Niemiec. Do tego ostatniego kraju Polacy najczęściej z różnych względów nie żywią sympatii. Być może chodzi o krwawą historię, nieprzyjemny dla ucha język, zazdrość. W danych okolicznościach nawet tamtejsze morze wydaje się jakieś bardziej wrogie, pomimo tego, że to nadal fragment Bałtyku. Stopy nie zapadają się tu w złocistym piasku, a jedynie ocierają o kamienie. Za plecami czyhają białe ściany skalne, które z patosem strzegą interioru kraju niemieckiego. Ponad nimi - armia szumiących buków. W takiej scenerii w naszych sercach mimowolnie generuje się uczucie wyalienowania. Czy jednak doświadczając tejże obcości będziemy skorzy docenić inne oblicze piękna Bałtyku? Przekonajmy się o tym biorąc pod lupę Rugię - największą wyspę Niemiec.
Zaledwie 150 km za granicą polsko-niemiecką Bałtyk przybiera całkiem inne twarze

Powrót do przeszłości

Malownicze obrazki rodem z wakacyjnych pocztówek owiane są wielowiekową historią. Zapis dziejów nie tylko rozpoczął się 80 milionów lat temu, ale i przebiegał bardzo niejednostajnie, obfitując w pewne etapy szybszego i wolniejszego tempa rozwoju. 
Nakreślenie dokładnego punktu w czasie, który odpowiadał by inicjacji wyspowych wydarzeń jest bardzo trudne, gdyż początek ma raczej charakter ciągły. Mając ten fakt na uwadze geolodzy wskazali okres mezozoicznej kredy. Największe znaczenie w zaczątkowym rozwoju Rugii miał panujący wówczas klimat - był bardzo ciepły i wilgotny. Gorąca aura nie pozwalała wodzie zamarzać - nawet ziemskie bieguny nie miały żadnych szans na okrycie się lodową czapą. Cały ładunek wodny globu pozostawał więc w stanie ciekłym lub gazowym, a to z kolei miało bezpośredni wpływ na poziom oceanu światowego. Gdyby dziś roztopić wszystkie lodowce na Ziemi osiągnęli byśmy dokładnie ten sam efekt - wody oceaniczne podniosły by się o 200 metrów! W geografii zjawisko takie nazywane jest transgresją morza, gdyż słona ciecz wdziera się w niższe partie lądów zalewając je. Błękitna planeta w okresie kredy zdawała się być więc bardziej błękitna niż zazwyczaj.
Łudzące podobieństwo wybrzeża Rugii do adriatyckich brzegów Chorwacji
Na rozległych obszarach morskich kwitnęło życie. Szczególnym znaczeniem dla Rugii obarcza się takie stworzenia jak koralowce, małże, rozgwiazdy, plankton oraz algi. Choć gatunki te mają niewielkie rozmiary to drzemie w nich ogromna siła. Jej źródło znajduje się w szkieletach lub pancerzykach żyjątek, które zbudowane są głównie z krzemu i wapnia. Kiedy życie morskich mieszkańców dobiegało końca ich szczątki opadały na dno, kumulując się. Proces trwał przez wiele milionów lat i zakończył się wytworzeniem ogromnych pokładów skał wapiennych z krzemionkowymi konkrecjami.
3 odmiany skamieniałych koralowców
Na przestrzeni kilkudziesięciu milionów lat globalny klimat uległ decydującym zmianom. Po kulminacji gorąca w okresie kredy nadeszła pora na szczyty zimna w epoce plejstocenu, czyli 78 milionów lat później. Oczywiście, pod pojęciem zmian należy rozumieć stopniowe przeistaczanie się warunków klimatycznych, nie ich nagłą transformację. Wskutek subtelnych podrygów temperaturowych obudziły się fizyczne procesy przemian fazowych wody. Gdy ciepłota powietrza spadła na biegunach poniżej 0°C woda zaczęła zamarzać. W miarę jak powietrze ochładzało się, tym więcej lodu pojawiało się na kontynentach. Proces postępował z roku na rok pochłaniając coraz więcej cieczy i rozprzestrzeniając się na coraz większe odległości. Północny lądolód w periodzie swojego maksymalnego zasięgu dotknął strefy środkowej Europy. A co tymczasem działo się z poziomem wód oceanu światowego? Analogicznie do opisanej już wyżej sytuacji zostały one  poddane regresji morskiej - wycofywały się z zalanych niegdyś obszarów. Krótko po tym zdarzeniu na odsłonięte wapienne skały Rugii najechały ogromne masy zbrylonego śniegu. Wapień nie mógł opierać się w żaden sposób intensywnemu rzeźbieniu przez lód, gdyż jest on bardzo podatny na takie działania. Dodajmy do tego trzykrotne (!) nasunięcie się lodowatej bryły na powierzchnię wyspy i... cud natury gotowy. 
Spojrzenie w dół klifu zapiera dech w piersiach
Lądolody czy lodowce mają to do siebie, że są nie tylko niszczycielami wszystkiego na swojej drodze, ale też pełnią funkcję medium transportującego. Rzec można, że to takie przyrodnicze Janosiki - zabierają materiał z miejsc, w których jest go za dużo (według nich), by zostawić w miejscach, gdzie jest go niedostatek. Lądolodowymi prezentami bardzo hojnie obdarowana została Rugia. Na wyspie pamiątką po plejstocenie są wzgórza morenowe zbudowane z dość drobnego osadu oraz wielkie bazaltowe głazy narzutowe przywleczone ze Skandynawii. Największy z nich ma objętość 600m3 i waży 1626 ton! Być może dopiero ten fakt odzwierciedli niedowiarkom potęgę zamrożonej wody.
Klify piętrzące się dumnie nad taflą wody. Niebawem i one obrócą się w kamienie.

Współcześni rzeźbiarze

Przy obecnej sytuacji klimatycznej bardzo trudno o lądolody, bez względu na to czy będziemy zmagać się w przyszłości z globalnym ociepleniem czy ochłodzeniem. Temperatura przez długi jeszcze czas będzie za wysoka, by w strefie umiarkowanej mogło dojść do zlodowaceń. Przyroda podeszła do zagadnienia w inny sposób - jeśli nie może oddziaływać na Rugię stan stały, to może stan ciekły wody? I to na dodatek słonej? Bingo!
Na niemieckiej wyspie mamy do czynienia z wybrzeżem klifowym. Mechanizm jego kształtowania jest banalnie prosty do wytłumaczenia. W tym systemie to woda otrzymuje miano rzeźbiarki, a jej dłutem są fale morskie. W okolicach brzegu pewne siły dźwigają cząsteczki słonej wody na krytyczny poziom i z impetem rozbijają je na białej kredowej ścianie. To samo powtórzy się za 5 minut, następnego dnia, za miesiąc itd. Każda jedna fala pozostawia po sobie ślad w postaci pogłębiającej się wnęki u podstawy wapienia. Rozpoczyna się spór pomiędzy siłą ciążenia a siłą trzymającą urwisko na swoim miejscu. Kiedy ta pierwsza wygra - ogromny fragment skał spada w wodę. Jednocześnie rozpoczyna się drugi etap w tworzeniu wybrzeża klifowego Rugii. I o ile w pierwszym z nich czasami wymagany jest wysoki poziom wody i bardzo silny wiatr (ze względu na pewną odległość morza od ściany) to w drugim wystarczą zwykłe, codzienne fale. Za ich pomocą oderwany blok wapienia rozdrabniany jest na coraz mniejsze okruchy. Wykreowane drobne kamienie akumulowane są następnie przy klifie, tworząc plażę kamienistą.
Na teraźniejsze dzieje wybrzeża działają nie tylko czynniki przyrodnicze, ale jak się okazuje również antropogeniczne. W połowie XIX wieku wapień stał się bardzo pożądanym materiałem, który z powodzeniem poddawano eksploatacji. Wyżłobione w skale na ten cel kopalnie odkrywkowe długo jeszcze będą szpecić krajobraz wyspy.
Kamienista plaża usypana u stóp urwiska

Muza Friedricha

Urok kredowej wyspy został dostrzeżony w XVIII wieku przez wybitnego niemieckiego malarza - Caspara Davida Friedricha. Zapewne uległ on słowom wielkiego przyrodnika i geografa - Wilhelma von Humboldta, który podsumował ten zakątek krótkim zdaniem: "Trudno byłoby znaleźć widok prostszy i szlachetniejszy". Cieszący się wielką sławą i reputacją Humboldt nigdy nie rzucał słów na wiatr. Zafascynowany malarz, jako jeden z wielu przybywających w te rejony, podjął się trudu przeniesienia bałtyckiego pejzażu na płótno. Wielu odbiorców tego arcydzieła sądziło, że przedstawił on klif Wissower Klinken. Jak się jednak okazało artysta namalował inny klif, znajdujący się w pobliżu najsłynniejszego urwiska Parku Narodowego Jasmund, którego nazwano Królewskim Tronem. Miejsce jest bardzo chętnie odwiedzane. Szacuje się, że około 300-400 tyś turystów każdego roku przybywa tutaj, by wdrapać się wąskimi schodami na platformę widokową umieszczoną na wysokości 118 metrów nad poziomem morza. Z podwyższenia wszyscy ciekawscy mogą swobodnie odkrywać tajemnice białej Rugii, słuchając szumu rozbijanych o nią fal. 
Klif Wissower Klinken
"Skały kredowe na Rugii" Caspara Davida Friedricha

Ciekawostka

  • W Polsce największym głazem narzutowym jest Trygław, którego plejstoceński lądolód pozostawił w Tychowie (woj. zachodniopomorskie). Posadowiony jest on na tutejszym cmentarzu, waży 2000 ton i zajmuje 700m3 objętości. 
Królewski Tron
Trygław - polski głaz narzutowy, największy jaki przyniósł do nas lądolód

niedziela, 13 października 2013

Przybrzeżna pustynia francuskiej Akwitanii

Arcachon. Tu krajobraz rzeźbiony jest przez wiatr i fale morskie.

Nie tylko Lazurowe Wybrzeże

Planując swoje wakacje niejednokrotnie zastanawiamy się który kraj tym razem odwiedzić. Pod uwagę bierzemy niebezpieczny Egipt, spalone Słońcem Wyspy Kanaryjskie, wąskie plaże Chorwacji lub chłodne wody Bałtyku. Nasz finalny wybór najczęściej zdeterminowany zostaje przez zasypujące nas ofertami biura podróży. Ulegając urokowi uśmiechniętej pani za biurkiem decydujemy się na wycieczkę naszego życia. Opuszczamy biuro i zamroczeni wizją wspaniałego urlopu czekamy niecierpliwie na wylot. Zaledwie miesiąc później pukamy się w głowę: jakim cudem ona nas na to namówiła? Plaże były zatłoczone, hotelowe ściany pokrywał grzyb, a cholendarnie wysokie ceny nie pozwalały na szaleństwo.
Jak sądzę nie jednemu z nas przytrafiła się powyższa sytuacja. Niemniej jednak sami jesteśmy sobie winni. Nagminnie zapominamy, że wspaniałe wakacje spędzić można również na własną rękę i uniknąć rozczarowań. Czasami wystarczy nie obierać za cel miejsc, w które wyrusza każdego sezonu połowa populacji Europy. Takim regionem jest chociażby Lazurowe Wybrzeże z luksusowym Saint-Tropez na czele. Proponuję więc spróbować czegoś po przeciwnej stronie Francji i... zakochać się w Akwitanii.

U francuskich wybrzeży ocean poprzecinany jest ławicami piasku

Kraina winem płynąca

Pierwszy kontakt z akwitańską ziemią rozpoczyna się dla większości z nas w Bordeaux. Miasto jest marką samą w sobie, istną perełką zachodniego wybrzeża. Wielu ludzi wybiera się w tutejsze okolice, by posmakować doskonałej jakości win i przekonać się, jak bardzo złożony jest proces ich powstawania. Jak się okazuje każdego roku z winnic o łącznej powierzchni 120 000 ha produkowanych jest około 6 milionów hektolitrów trunku. Na miejscowe półki sklepowe trafiają głównie wina czerwone wytrawne, aczkolwiek białe słodkie również nie są obce. Butelki są bardzo łatwo dostępne, co powoduje, że przez urokliwe uliczki Bordeaux przetaczają się tłumy upojonych turystów. Wycieczka po mieście na pewno okaże się dobrą okazją do skosztowania francuskiego wina, a przy okazji będzie świetną alternatywą dla oczekiwania na autobus do Arcachon.
Winiarnia  Chateau Meyre
Spojrzenie na Bordeaux

Ziarnko do ziarnka...

Po niespełna godzinie jazdy docieramy do miasteczka Arcachon położonego na południowo-zachodnim wybrzeżu Francji. Powstało ono na półwyspie, który malowniczo wcina się w zalew. Na pozór wszystko wygląda tu spokojnie: wiatr przesypuje kolejne ziarenka piasku, a oceaniczne fale raz po raz atakują brzeg... Ten jednak, kto przyjął owe złudzenie na wiarę - jest w błędzie. Choć nie jesteśmy w stanie dostrzec tego gołym okiem to cały krajobraz zmienia się z minuty na minutę. Należy bowiem uświadomić sobie, że nieprzerwanie od 15000 lat w Arcachon nasila się wzajemna współpraca między falującą wodą oraz wiatrem. Każde z nich pragnie odznaczyć na wybrzeżu swoje piętno i trwale zachować się w jego historii. W przeszłości często dochodziło do aktów złączenia sił: przybrzeżny prąd oceaniczny nanosił kwarcowe okruszki, które po zdeponowaniu na brzegu przenoszone były siłą wiatru wgłąb lądu, a tam z kolei usypywane w wydmy. Z drugiej strony brak porozumienia między czynnikami kształtującymi dzieje akwitańskiego brzegu prowadził do wykreowania dość sprzecznych form, jak np. mierzei. Okazuje się, iż w sprzyjających warunkach piach osadzał się na załamaniach linii brzegowej. W wyniku usypanej na dnie piaszczystej przeszkody mógł on akumulować się tam nadal, by powoli wcinać się w morze i wzrastać w kierunku powierzchni. W zależności od czasu oraz intensywności działania opisanego mechanizmu mogą powstać piaszczyste pejzaże o różnych kształtach. Niekiedy wystający ponad taflę wody wał okruchów może sięgnąć aż do brzegu i oddzielić część zbiornika, czyniąc z niego jezioro przybrzeżne.
Arcachon z lotu ptaka. W lewym górnym rogu widoczny efekt kooperacji naturalnych sił przyrody.

... i zebrała się miarka

Mierzeje przy francuskim brzegu powstawać zaczęły w XV wieku. Wówczas odnotowany został okres małej epoki lodowcowej, podczas której wiały wiatry o znacznej prędkości. Dla arcachońskiego wybrzeża wiązało się to ze wzmożoną działalnością prądów oceanicznych, które nanosiły ogromne ilości piasku. 100 lat później obserwować mogliśmy jak narastające piaszczyste wały łączą się ze stałym lądem. Krajobraz różnicował się, gdyż w południowej części Zatoki Biskajskiej mierzeje dopiero nieśmiało wystawiały swoje grzbiety ponad fale morskie. Od tej chwili wiodącą rolę prądów morskich przejął wiatr. Pomiędzy Starymi Pile (brzeg) a Nowymi Pile (mierzeja) utworzył się niewielki zbiornik wypełniony słoną cieczą. Powietrze przepływające stale od strony oceanu przenosiło piaszczyste drobinki w kierunku wybrzeża, najpierw zasypując zagłębienie, a w następnej kolejności gromadząc się na lądzie. W 1855 roku, kiedy podjęto się próby zmierzenia wysokości piaskowej góry miała ona 35 metrów. Intensywność działających na nią sił uświadomiono sobie jednak dopiero 150 lat później, gdy wyniki pomiarów zwiększyły się trzykrotnie(!).  Po tym fakcie jednogłośnie mianowano nasyp wydmą i nazwano ją Pyla.
Wydma Pyla jako piaskowa zmora okolicznej roślinności
Jako największa z europejskich wydm Pyla ma jeszcze jeden przywilej - wędruje wciąż wgłąb lądu. Niestety nie jest to pozytywne zjawisko, ponieważ co roku zasypuje ona 4 metry sosen nadmorskich rosnących tuż przed jej czołem. Wraz z drzewami destrukcji podlegają stare chaty zbieraczy żywicy i piece smolarzy datowane na 400 lat. Przed pojawieniem się Pyli teren był bardzo gęsto zalesiony, o czym informują odsłonięte od strony morza pozostałości roślin. Sosny nadmorskie zostały posadzone w tym regionie na rozkaz Napoleona, który zażądał zmelioryzowania ówcześnie istniejącego bagna. Wilgotne podłoże było mekką dla gospodarujących w okolicy rolników, gdyż podczas lata zamieniało się w step umożliwiając wypas owiec. Mimo to, że działania cesarza mogły wydawać się okrutne, to bardzo pomogły zahamować tempo wędrówki wydmy, a także zainicjowały nowy kierunek w rozwoju miasteczka - pozyskiwanie żywicy.
Piaszczyste stoki wydmy i połacie sosnowej zieleni

Wakacje w Arcachon

Możliwości zakwaterowania w Arcachon jest bez liku, jak to zresztą bywa w każdej miejscowości nadmorskiej. Do wyboru mamy hotele, pensjonaty, kwatery prywatne czy nawet pola namiotowe. A co szczególnie przemawia za wyborem tej okolicy jako celu wakacyjnego? Przede wszystkim jest to szansa na niezapomniane widoki. Dzięki dobrze rozwiniętej infrastrukturze wydmowej mamy okazję dostać się na sam szczyt piaszczystego wzniesienia zarówno drewnianymi schodkami, jak i nieco bardziej skomplikowanymi drogami poprowadzonymi przez piasek. Najlepszym czasem na wspinaczkę jest pora odpływu - wydma osiąga wtedy ekstremalne wymiary: 4 kilometry długości na 2 kilometry szerokości. Dobrym pomysłem będzie też spacer po sosnowym lesie, który pod koronami drzew pozwoli nam nieco ochłonąć. W Arcachon znalazło się też zajęcie dla osób, które nie przepadają za kilkugodzinnym maszerowaniem. Miejscowi serdecznie zapraszają turystów do uprawiania różnego rodzaju sportów wodnych lub do lotu na paralotni. Wybrzeże szczególnie polecane jest również rodzinom z małymi dziećmi, ponieważ dno opada bardzo powoli, a na znacznych odległościach od lądu napotkamy płycizny. 
Wspinaczka na szczyt Pyli w pełnym słońcu może okazać się wyczerpująca

Ciekawostka

  • Polskie wybrzeże Morza Bałtyckiego jest tym samym typem wybrzeża, którego dotyczy wpis. Jeżeli nie chcemy wybierać się za granicę to Arcachon bezproblemowo możemy odwiedzić pozostając w kraju. Osobom preferującym ten wariant polecam wycieczkę na Mierzeję Helską lub podążanie śladem wędrujących wydm w Słowińskim Parku Narodowym.

niedziela, 6 października 2013

Z wizytą u australijskich Aborygenów

Położenie Parku Narodowego Kakadu

Australia welcome to!

20-godzinny lot dobiega końca. Czujemy się wyczerpani, choć gdzieś wewnątrz tli się iskierka radości zmieszana z płomienną kroplą fascynacji. Jesteśmy w końcu na kontynencie, w obrębie którego więcej jest wody morskiej niż suchego lądu. Przez szybkę malutkiego okienka widzimy jak spośród błękitnych fal oceanu wyłania się wyspa. Z narastającym podnieceniem oczekujemy nieznanego. Co ludzi tak na prawdę przyciąga na antypody? Odległość? Egzotyka? Chęć przeżycia niezapomnianej przygody? Rzec można: wszystko. To, co dzieje się po drugiej stronie kuli ziemskiej to dla nas wielka zagadka. Jak bardzo inni są tamci ludzie? Jak wygląda ich życie? Co jedzą? W co się ubierają? Czy chodzą do góry nogami? Rozmyślenia przerywa znajome szarpnięcie i jedziemy już po platformie lotniska w miejscowości Darwin. Zaledwie 15 minut później przez rozsuwające się drzwi lotniska bucha w nas struga upalnego, niesamowicie wilgotnego powietrza. To zapach początku naszej australijskiej historii.
Symbole Australii : nieskazitelne wybrzeża oraz kangur w czasie przerwy :)

"Ci, którzy byli tu od początku"

Po około 120 km jazdy samochodem na wschód od Darwin docieramy do Parku Narodowego o bardzo wdzięcznej nazwie - Kakadu. Już na wejściu zdajemy sobie sprawę, że większość pytań zadanych w samolocie będzie miała zaskakujące odpowiedzi. Teren o wielkości 20 000 km2 jest własnością Aborygenów - rdzennych mieszkańców Australii, którzy przybyli na wyspę z południowo-wschodniej Azji. Nie chodzą oni co prawda do góry nogami, ale mimo to znacząco różnią się od Europejczyków.
Ze względów klimatycznych Aborygeni mają bardzo ciemną karnację oraz kręcone, czarne włosy. Charakterystycznymi cechami są także wydłużone głowy, szerokie nosy czy masywne zęby. Mieszkańcy Parku są nacją dość prymitywną, ponieważ z uporem maniaka kontynuują zwyczaje przodków. Co jakiś czas odbywają się zgromadzenia plemienne, które opierają się na opowieściach o przeszłości wyspy przekazywanych tańcem, muzyką oraz śpiewem. Melodia tworzona jest za pomocą tzw didgeridoo, czyli drewnianego fletu o sporych rozmiarach. Metoda jego wytwarzania jest łatwiejsza niż się wydaje, bowiem w zjedzonej przez termity gałęzi drzewa drąży się otwór, który zwiększa się proporcjonalnie do średnicy drewna. Instrumenty tworzono od dobrych kilkudziesięciu tysięcy lat, co świadczy o wieloletniej tradycji aborygeńskiej. 
Huk historycznych przesłanek odbił się echem po całym świecie, a jak dobrze wiemy "gdzie geograf nie może tam archeologa pośle" (lub jakoś tak...). Park Narodowy Kakadu jest archeologiczną kopalnią skarbów. Na jego terenie utworzono aż 7000 stanowisk badawczych. Dzięki temu przedsięwzięciu przeanalizowano wewnętrzne ściany jaskiń oraz skał, które pokryte są najprostszymi rysunkami. Badania nad naskalnymi malunkami dowiodły, że  pochodzą one sprzed 20 000 lat, a niektóre otrzymują nawet miano najstarszych na świecie! Co Aborygeni mogli rysować? To, co widzieli lub to, co mogli sobie wyobrazić. Najczęściej na skałach zobaczymy więc krokodyle, wilki oraz fantazyjne istoty z mitologii, natomiast niektóre ryty potraktowane zostały w sposób rentgenowski, co oznacza, że u przedstawionej postaci widoczny jest szkielet. 
Aborygen
Naskalna twórczość Aborygenów
Gra na didgeridoo

A jednak na odwrót...

Wyruszając na antypody trzeba liczyć się z drastyczną zmianą klimatu. W Australii występuje kilka ich typów, które zmieniają się w zależności od szerokości geograficznej. Na obszarze, na którym znajduje się opisywany Park Narodowy króluje klimat podrównikowy wilgotny. W okresie od stycznia do kwietnia natkniemy się na kilkukrotnie występujące w ciągu dnia ulewne deszcze i burze. Temperatura wówczas osiąga średnio 33°C. Dla nas nie jest to co prawda najlepszy okres na odwiedziny u Aborygenów, aczkolwiek sam Park staje się bardzo osobliwy. Od dostatku wody opadowej cała roślinność zaczyna się zielenić, a zwierzęta wychodzą ze swoich kryjówek. Biolodzy mogą czuć się zaproszeni.
Gdy nastaje kwiecień niebo stopniowo rozchmurza się, a temperatura spada do 24 kresek. Z nawilgoconej powierzchni woda zaczyna odparowywać, a krajobraz zmienia się nie do poznania. Z przepełnionych wodą koryt rzecznych zostaje jedynie słodkowodne błoto, które umożliwia wielu gatunkom zwierząt przeżycie niesprzyjającej aury. Od października wilgotność ponownie wzrasta, by od grudnia północny region Australii wszedł pod panowanie monsunów.
Zielone oblicze Parku Narodowego Kakadu
Ziemia płata nam figle. O ile na południowej półkuli wszystko jest na swoim miejscu, to klimat zdecydowanie nie podlega tej regule. Dlaczego tak się dzieje? Przyczyna jest bardzo prosta. W ciągu roku promienie słoneczne padają prostopadle do powierzchni Ziemi w różnych miejscach: 2 razy na równiku (21.03, 23.09), raz na zwrotniku Raka (22.06) i raz na zwrotniku Koziorożca (22.12). Zauważmy, że gdy w Polsce jest lato w Australii robi się chłodniej. Słońce znajduje się wtedy na zwrotniku Raka, a więc otrzymujemy więcej promieni słonecznych niż południe naszej planety. Kolejne dni mijają, a Słońce zaczyna pozornie przemieszczać się w kierunku równika. W kalendarzu mamy datę 23.09 - u nas spadają liście z drzew, a w Australii rośliny budzą się do życia. Zaledwie 3 miesiące później u nas pada śnieg, a u Australijczyków deszcz. Ale zaraz, zaraz, czy przypadkiem nie miało być tam lata? Przecież Słońce góruje właśnie nad zwrotnikiem Koziorożca... Owszem, występuje tam "lato" ale pod postacią pory deszczowej. Wzmożona ilość docierających do powierzchni Ziemi promieni słonecznych uruchamia proces parowania z ogromnych obszarów wodnych. Powietrze z zawieszonymi drobinkami wody wznosi się do góry, ponieważ jest cieplejsze, a więc i lżejsze. Na odpowiedniej wysokości z przetransportowanych drobinek tworzą się chmury, które chwilę później dają intensywny opad. Kiedy zza obłoków znów wyjrzy Słońce, proces powtórzy się. Ta przyrodnicza zabawa w ciuciubabkę trwa dopóki promienie słoneczne nie zmniejszą wystarczająco swojego kąta padania i jednocześnie nie zniwelują tempa parowania.
Jeden z powodów, dla których północny region musi być chroniony

Klejnot geomorfologów

Podczas pory deszczowej prawdziwy dramat dotyka północno-zachodnią część Parku Narodowego Kakadu. Powodem jest nizinne ukształtowanie powierzchni ziemi, które ciągnie się od brzegu oceanicznej zatoki po skalną ścianę w części południowo-wschodniej. W miesiącach zimowych nizina najczęściej przypomina wielką kałużę, która zalewa zbudowane na niej drogi uniemożliwiając lub znacznie utrudniając zwiedzanie.
Obniżenie jest kontrastem dla nagle zamykającego je progu skalnego wznoszącego się na maksymalną wysokość 350 metrów. Jest on początkiem Płaskowyżu Ziemi Arnhem. Utwór powstał miliony lat temu na prekambryjskich skałach krystalicznych, które pamiętają formowanie się Błękitnej Planety. Na podstawie badań mających na celu odtworzenie genezy formy przypuszcza się, że na płaskie, pradawne podłoże nawiewany był piasek w pewnych odstępach czasowych, który raz po raz cementował się. Przed sobą widzimy więc mocno zmetamorfizowany piaskowiec, który przyozdobiony jest niezliczonymi, poziomymi warstwami leżącymi jedna na drugiej. Ku naszej uciesze nie jest to jedyna dekoracja australijskiego płaskowyżu. Jak już wspominałam w jednym z poprzednich wpisów, wszystko co wystaje ponad powierzchnię ziemi poddawane jest procesowi erozji. Piaskowiec jest skałą podatną na tego typu działania do tego stopnia, że dzisiaj możemy zaobserwować skalne ostańce. Są one efektem nierównomiernej odporności utworu na próby jego kształtowania przez naturę. W niektórych miejscach erozja miękkiej skały była tak intensywna, że dotknęła starego podłoża. Wnikanie wody w prekambryjską strukturę skutkowało narodzinami w niej wielu jaskiń czy też nawisów skalnych.
W tym miejscu poziom zdobytych informacji na temat Parku Narodowego Kakadu pozwala na wyciągnięcie prostego wniosku: to przede wszystkim nieugięta siła przyrody umożliwiła Aborygenom stworzenie ich niezwykłego świata opisanego na skałach.
Masywny płaskowyż na ziemi australijskiej nie ma sobie równych

Ciekawostki


  • Niedaleko miejscowości Darwin działacze pewnej organizacji mającej na celu ochronę australijskiego środowiska przez tropienie jadowitych ropuch schwytali płaza. Nie byłoby w tym nic fascynującego, gdyby nie fakt, że kumkający skoczek miał rozmiary piłki do footballu.
  • Ze względu na niesprzyjające warunki życia dla człowieka w Australii jest 2 razy więcej kangurów niż samych mieszkańców.
Woda jako czynnik kształtujący przyszłe dzieje piaskowca